Recenzujemy

Alladin’s: postrewolucyjne oko na Maroko

Alladin’s, a właściwie w spolszczonej wersji Alladyn, to miejsce kojarzone chyba przez wszystkich studentów uczęszczających na zajęcia w okolicach Rynku. Potężne porcje mięsa lub falafla z frytkami przyrządzonego na arabską modłę, niewygórowane ceny i zadymione wnętrze za sprawą dostępnej sziszy, to wizytówka tego lokalu. Choć częściej w tamtych czasach bywałam w Globetrotterze, i Alladin’s bywał miejscem spotkań w niezobowiązującym klimacie. Lata minęły i pojawiła się świadomość, że serwowane tam dania to nie była najwyższa półka, ale sentyment pozostał. Tym bardziej z ciekawością przyjęłam wiadomość o wizycie Magdy Gessler w Alladynie i przeprowadzeniu przez nią słynnej Kuchennej Rewolucji. Rewolucji, jak wieść głosi, w dumnie marokańskim stylu.

Na pierwszy rzut oka w Alladynie zmieniło się niewiele: wystrój nabrał kolorów, ale i pewnej kiczowatości, a w książkowym menu pojawiły się adnotacje „Propozycja Magdy Gessler”. Ceny pozostały na dość niskim poziomie zwłaszcza na standardy okołorynkowe, najdroższe danie dla 2 osób kosztuje tu 68 złotych. My wybieramy sygnowaną nazwiskiem restauratorki Babę ganousch (19 zł) i sałatkę Tabuli (15 zł), falafel z frytkami i surówką (18 zł) oraz pierożki Manti (19 zł).

Nie dane nam było zbyt długo czekać na zgrzyt. Dość nonszalancka obsługa (nie pamiętam tego ze studenckich czasów!) zaserwowała mi colę nie pierwszej świeżości oraz przypaloną babę ganousch na przystawkę. Rozumiem wpadki, ale reakcją na zwrócenie uwagi, że w czerwcu podawać colę przeterminowaną z końcem stycznia to nie do końca wypada było „bo wie Pani, tu coli zero to za bardzo nikt nie zamawia”. Baba ganousch natomiast miała posmak spalenizny, który przyćmiewał całkowicie odbiór tej potrawy. I o ile coli wymienionej finalnie na wodę nie znalazłam na rachunku, o tyle za niemal nietkniętą i odesłaną z powrotem pastę bakłażanową (nota bene głównie z nazwy, bo poza swądem przypalonego garnka czuć było głównie paprykę) już musiałam zapłacić. Dziwna polityka względem gości.

Kiepskie wrażenie nieco zatarły kolejne dania, w tym smaczna sałatka Tabuli. Sypka kaszka dobrze komponowała się z nasionami granatu oraz aromatem mięty i „kolędry”, którą w takim zapisie można znaleźć w karcie. Spora porcja dość lekkiego dania powinna zadowolić tych, którzy nie mają ochoty na ciężkie mięsa. Na szczęście też wymieniony w składzie czosnek nie przyćmił całości, czego odrobinę się obawiałam.

Całkiem pozytywne wrażenie odniosłam po spróbowaniu słusznej wielkości zestawu falafel + frytki + surówka. Najsłabszym elementem były frytki, miejscami niedopieczone i co tu dużo mówić – ewidentnie z gotowca. Gwiazdą talerza są jednak kulki z ciecierzycy, na szczęście nie nazbyt suche, mocno przyprawione i sycące. To nie falafle sowicie doprawione zatarem, jakie dane było mi zajadać w Izraelu, ale smaczne danie wege, wcale nie tak łatwe do znalezienia we Wrocławiu.

(Kasia) Pierożki Manti przywodzą na myśl ukraińskie pielmieni, ale charakteru dodaje im sos – jogurtowy z orientalną nutą i wyraźnymi akcentami kwasowości. Niech nieco „radioaktywny” kolor Was nie zmyli – ta mieszanka broni się smakiem. Pierożki przyrządzono bez zarzutu (miękkie, nie za grube ciasto, zwarta struktura), choć mięso w farszu było nieco zbyt zbite. Z pozoru nieduża porcja z łatwością zaspokoi niewielki głód, zwłaszcza w parze z pitą.

I na deser prosta słodkość złożona z kilku składników, a jednak tą prostotą ujmująca. Marokański deser pomarańczowy to nic innego jak słodkie owoce podbite dodatkowo mieszanką miodu, cynamonu i migdałów. Niespecjalnie ciężka kompozycja pozwoli osłodzić i orzeźwić kubki smakowe.Tylko tyle i aż tyle.

Ci, którzy po wizycie restauratorki z burzą loków spodziewali się diametralnego przeskoku jakości i spektakularnej rewolucji powiem tyle: porzućcie nadzieje, Alladynowi wciąż bliżej do baru niż wykwintnej restauracji. Nie postrzegam tego jako ujmy, bo w gruncie rzeczy części dań serwowanych w tym lokalu nie sposób znaleźć we Wrocławiu, a niezobowiązujący klimat i niewysokie ceny to niekwestionowane zalety. Oszlifowanie menu i otoczki (tak, mam na myśli obsługę) pomogłoby odbierać knajpkę w jaśniejszym świetle. Sentyment pozostał i tylko szkoda sziszy tworzącej niepowtarzalny klimat w tym miejscu. Oby powiew Maroka okazał się wystarczający do utrzymania Alladyna w dawnej formie.

Aga

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

Może zainteresuje Cię również