Recenzujemy

Browar Stu Mostów: pochwała prostoty

Piwne opowieści

Gdzie te czasy, w których barowe krany spływały Piastem, a Grolsch był szczytem piwnego wyrafinowania? Na szczęście minęły bezpowrotnie. Dziś nie sztuką jest tylko zjeść, ale i napić się lokalnie. Prym w tym względzie we Wrocławiu wiodą oczywiście piwa z lokalnych browarów, przy których wyrastają restauracje. W ubiegłym roku spore wrażenie zrobił na nas rynkowy Browar Złoty Pies, zgrabnie łączący dobre piwo z niezłą kuchnią. Prekursorem tego trendu był jednak Browar Stu Mostów, gdzie menu restauracyjne, stworzone przez Michała Czekajło, stara się dorównać słusznej sławie tutejszych kraftów. Czy to się udaje?

Zanim przejdę do ocen szczegółowych, Browar Stu Mostów na wstępie dostaje punkty za spójność. W menu znajdziecie dania, których spodziewać się można w każdym szanującym się Browarze. Królują treściwe zupy, mięsa, konkretne dodatki i zawiesiste sosy, każde sparowane z właściwym piwem. Ono samo trafia do dań zazwyczaj w formie półproduktów, takich jak słody czy brzeczka. Wszystkie dania serwowane są w industrialnych wnętrzach Browaru, z widokiem na olbrzymie tanki pracujące nieustannie nad zawartością butelek z tutejszym logo.

Menu jest niedługie, ale ciekawe. Pokaźna lista przekąsek nie dziwi, biorąc pod uwagę, że mimo wszystko to piwo gra tu pierwsze skrzypce. Z niej zamawiamy wątróbkę z piernikiem i jabłkiem (19 zł), precla słodowego z sosem serowym i karmelizowaną cebulą (10 zł) oraz specjalność tygodniową, czyli zupę grochową. Z grona dań głównych wybieramy policzki wieprzowe z soczewicą (33 zł), indyczą golonkę z cykorią (36 zł), łupacza z ziemniakami i sosem z fenkuła (36 zł) i jedyną opcję wegetariańską, czyli kluski gnudi ze szpinakiem, parmezanem i masłem (30 zł). Deserem oferowanym w czasie naszego pobytu są racuchy z sosem słodowym i orzechami, które trafiają na stół jako ostatnie. Z pozoru w skromnej karcie naprawdę jest w czym wybierać.

Prostota składników to pierwsze, co przykuwa uwagę – w każdym daniu zazwyczaj są nie więcej niż trzy i raczej z kategorii swojskich. Pewną nowością może być łupacz, czyli ryba ostatnimi czasy ogromnie popularna we wrocławskich restauracjach, zresztą nie bez powodu, bo jej mięsistość robi bardzo dobre wrażenie. Monotonia niestety przekłada się też na kompozycje talerzy. O kucharzach powiedzieć można wiele, ale na pewno nie to, że przykładają wagę do prezentacji. Beżowo-brązowa kolorystyka większości dań zachęca umiarkowanie, podobnie jak zamiłowanie do lekko brejowatych struktur (tu kłaniają się zwłaszcza ziemniaki).

Prezentacja prezentacją, ale co ze smakiem? Jeśli chodzi o mięsa, uwag mieć nie można. Poliki i indycza golonka są nadzwyczaj delikatne, niemal rozpływające w ustach.

Łupacz ujmuje soczystością, choć trudno mu się wybić spod panierki i sosu towarzyszącego ziemniakom. Z drugiej ręki (bo sama wątróbki nie jem) muszę skrytykować wątróbkę, która zdaniem mojej towarzyszki była zbyt żylasta, choć połączenie jej z piernikiem to trafny wybór. Miks polików wołowych z soczewicą był zdecydowanie najlepszą propozycją, którą jedliśmy. Na miejscu drugim ląduje golonka, której nieco zaszkodziły miejscami niedogotowane ziemniaki i wybitnie gorzka cykoria. Rozumiem, że urok tego dodatku tkwi w goryczce świetnie nawiązującej do piwa, ale nieco przeholowano. Trzecie miejsce dostaje łupacz przytłoczony panierką, sosem i niefortunnymi ziemniakami, choć sam w sobie naprawdę przepyszny.

Poza konkurencją są wegetariańskie gnudi, przepysznie miękkie i słusznie podkręcone wyrazistą nutą parmezanu oraz dodatkiem masła.

Gdyby w rankingu ująć wszystkie dania, srebrny medal po złotych polikach wspólnie dostałyby piwny precel z racuchami. Pierwszy jest wprost stworzony do przegryzania z piwem, a sos przypominający serek topiony z dodatkiem słodkiej cebuli świetnie go komplementuje. Co więcej, precle powstają na bieżąco, więc na talerze trafiają gorące.

Racuchy były fenomenalne – chrupkie z wilgotnym wnętrzem i umiarkowanie słodkie, a ich subtelnie wytrawne nuty dobrze współgrały z chrupiącymi orzechami i amarantusem. Bałam się, że na talerzu zabraknie mi jakiegoś owocowego, odświeżającego akcentu, ale okazał się zupełnie niepotrzebny – to danie broni się samo.

Fani tradycji polubią tutejszą grochówkę w formie kremu. Jest groch, jest wędzonka, a do tego w słusznej ilości – nic dodać, nic ująć.

W Browarze Stu Mostów ujmuje mnie to, że tutejsza kuchnia nie stara się udawać czegoś, czym nie jest. Dania są stosunkowo proste, co nie znaczy, że pozbawione odrobiny fantazji lub zaskoczenia. Prym wiodą mięsa, ale pomyślano też o wegetarianach, a przekąski świetnie wpisują się w biesiadny charakter lokalu. Tutejsza kuchnia nie jest „moją”, ale przywołam ją w pamięci zawsze, gdy zostanę poproszona o rekomendację miejsca z kuchnią tradycyjną, choć niekoniecznie konserwatywną. Wasi dziadkowie i rodzice, którzy nie mają wielkiej śmiałości do nowinek, ale też znajomi z dystansem do fine-diningu spod znaku mikro-porcji i wymyślnych nazw, tutaj odnajdą się świetnie – i jest to pod każdym względem komplement.

Mówiąc o wrocławskich browarach i ich ciągotach kulinarnych trzeba wymienić też Warsztat Piwowarski – nieco wstyd przyznać, ale do niedawna nie miałam pojęcia, że piwa z tą etykietą również powstają we Wrocławiu. Browar Stu Mostów przy tej skromnej manufakturze wydaje się gigantem – piwa z Warsztatu powstają w niewielkiej pracowni ukrytej w przemysłowym sąsiedztwie ulicy Krakowskiej. Niedawno miałyśmy okazję przetestować tutejsze piwa, i dania z ich dodatkiem, przy okazji wizyty w browarze, na którą za pośrednictwem strony internetowej możecie umawiać się sami. Pod tym adresem znajdziecie też sklep, a w nim 10 rodzajów piwa. Jako fanka pszeniczniaków szczególne polecam hefeweizen Bzyk w Pszenicy, wart uwagi jest także wyjątkowo leciuteńki stout Noc na Tarnogaju. Fani goryczki polubią Pierwszą Warkę typu APA, zgodnie z nazwą pierwsze wino uwarzone w Warsztacie.

Kasia

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

Może zainteresuje Cię również