felEATony ,  Testujemy

Detoks mięsny: czy trudno jest zostać wege?

Bezmięsny styczeń

Słowo się rzekło i na ostatnie 31 dni pozbyłam się ze swojego jadłospisu mięsa, ryb i składników typowo mięsnych, jak np. żelatyna. Słowem: stałam się wegetarianką z krwi i kości ku zdumieniu niemal całego mojego otoczenia. Oto ja, fanka chorizo, salami, burgerów, a przede wszystkim w ostatnim czasie ryb i owoców morza, wyrzekam się całego tego dobrodziejstwa, biorąc na klatę tofu, seitany i inne sojowe ustrojstwa. Z pełną świadomością i równie sporą motywacją, by wytrwać w swym miesięcznym postanowieniu.

Skąd taka decyzja?

To pytanie w ciągu ostatniego miesiąca padało częściej niż „dlaczego założyłyście bloga kulinarnego” w czasie dwóch minionych lat oraz „czy wiesz czemu wilk tak wyje w księżycową noc”, które pojawia się na prawie każdej imprezie. Odpowiedź (co do wege, nie wyjącego wilka) nie jest i nie może być jednoznaczna, bo i powód taki nie jest. Zawsze ciekawiła mnie kuchnia roślinna, nie stroniłam od niej, raczej brzydziła też bezpośrednia obróbka mięsa, a i względy etyczne nie były mi obce. Co ważne jednak, byłam ciekawa czy jestem w stanie wytrwać w postanowieniu i jak rezygnacja z mięsa wpłynie na moje samopoczucie.

Jedzenie na mieście

A więc: wytrwałam. Charakter tego bloga kazał mi baczniej przyjrzeć się w pierwszej kolejności przystosowaniu gastronomii do oczekiwań wegetarian (w domyśle również wegan). Miejsc z kuchnią roślinną jest całe mnóstwo, część z nich odwiedzałyśmy z Kasią już wcześniej chętnie ot tak, a i lokale z natury mięsne zazwyczaj proponują coś wegetarianom i nie zawsze jest to tylko sałatka grecka. Niewielki szok przeżyłam pierwszego stycznia, gdy pewnie jak „miliony Polaków”, chciałam zamówić postimprezową pizzę. Jako że pierwszego stycznia gastronomia w przewadze odpoczywa, pozostała pizzeria z łaskawie mówiąc, średniej półki. Opadły mi ręce, gdy spośród około 30 pozycji, DWIE nie miały w składzie mięsa – mowa oczywiście o marghericie i wegetarianie, którą w styczniu uparcie serwuje się ze „świeżymi” pomidorami. W porządku: mogę poprosić o odrzucenie mięsnego składnika lub zamianę go na zielsko, ale czy nawet przeciętna pizza bez salami, szynki, boczku i kurczaka (w zestawie) to już nie jest pełnowartościowe danie?

Po drugie: tak jak fani krwawej wołowiny nie mają raczej czego szukać w knajpie serwującej wyłącznie hummus, tak i wegetarianie nie powinni spodziewać się rarytasów w mięsnych przybytkach. Nawet jeśli w karcie znajdzie się propozycja wege, to na ogół będzie ona dorzucona nieco na siłę, bez zrozumienia jak najsmaczniej łączyć roślinne składniki. Stąd też ci, którzy w tego typu lokalach spróbują po raz pierwszy wegetariańskich propozycji zazwyczaj zakończą posiłek z refleksją „to nie ma smaku”. Takich miejsc we Wrocławiu jest jednak niewiele, a cała reszta serwuje roślinożercom dania na podobnym poziomie, co mięsne. I bardzo mnie to raduje.

Po trzecie: wege gastronomia rozwija się w tak szalonym tempie, że niemal nie nadążamy odwiedzać ich wszystkich od razu. Trochę tu dużo burgerów i różnego rodzaju fastfoodów, marzy mi się wege Meksyk z obszerną kartą, nie-barowy lokal z kuchnią polską czy kompleksowe podejście do wegetariańskiej (a może i wegańskiej) kuchni azjatyckiej. Dobrych knajp roślinnych we Wrocławiu nie brakuje, a o tym, gdzie my lubimy chadzać, przeczytacie tutaj.

Po czwarte wreszcie, wegetarianie mają zdecydowanie łatwiej w gastroświecie niż np. osoby niejedzące glutenu. Społeczeństwo przyzwyczaiło się do roślinożerców i pytanie o składniki mięsne w potrawie już nikogo nie dziwi. Pamiętam, że gdy ze względów zdrowotnych przez kwartał nie jadłam glutenu, czułam się jak ostatnie dziwadło. I sytuacje „bezglutenową to mamy wodę” naprawdę się zdarzają. Bycie wegetarianem jest już społecznie akceptowane, a ostracyzmu we Wrocławiu nie doświadczyłam ani razu.

A jeśli nie na mieście…

Po miesiącach częstego zamawiania posiłków do pracy, nastała znów era gotowania. Eksperymenty w kuchni opierałam głównie na przepisach z blogów kulinarnych. Za inspiracje jestem wdzięczna nieocenionej Jadłonomii, Hello Morning, Olga Smile, Biegiem do Lodówki, Kwestii Smaku czy Lazy Cat Kitchen (cóż za piękna nazwa!). To dzięki nim udało mi się przygotować smaczne kotlety mielone z kalafiora, wege pad thai, pulpety z ciecierzycy czy też flaki z boczniaków. Mnogość przypraw, w tym samodzielnie przygotowana wegeta bez ulepszaczy, to nieomal pewnik dobrego smaku. Nie odkrywam Ameryki twierdząc, że to nie mięso jest nośnikiem smaku, a szacunek do produktów (również roślinnych) i choć próby korzystania z tych o wyższej jakości. Udało mi się również przekonać moich rodziców, że bez mięsa da się zjeść smaczny (olaboga!) niedzielny obiad. Minusem jest niestety dłuższe sterczenie przy garach, bo co jak co, kotlety z kalafiora przyrządza się dłużej niż filet z kurczaka z ryżem. Satysfakcja z wydobycia smaku akceptowanego przez mięsożerców jest jednak, przynajmniej dla mnie, podwójna.

Zakupy

Płynnie przechodzę więc do zakupów. Chciałabym powiedzieć, że robię je tylko na małych bazarkach lub w internetowych kooperatywach spożywczych, ewentualnie bazuję na własnych wyrobach. Faktem jest, że jak każdy normalny człowiek chadzam jednak po pracy do dyskontów i marketów, szukając tam produktów przyzwoitej jakości. Miłym zaskoczeniem była dla mnie oferta Kauflandu, w którym mogłam znaleźć też przyzwoite gotowce na gorsze dni i bardzo smaczne (shame on me) sojowe parówki. Podobny asortyment, choć nieco droższy, ma Piotr i Paweł, gdzie sojowe zamienniki mięsnych dań przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Jako wege ŚWIEŻAK (:D) doceniłam również ofertę roślinną Biedronki i Lidla, spory wybór mąk, czy tańsze niż w innych miejscach mleko kokosowe.

Ogólne refleksje

Zdrowsze potrawy, naturalne zwrócenie się w stronę warzyw, więcej gotowania w domu, baczniejsze czytanie etykiet – jak mogłabym źle oceniać eksperyment niosący za sobą aż tyle korzyści? Prócz tego, lepsze samopoczucie i więcej energii, a tęsknota dotyczyła (i wciąż dotyczy) głównie ryb i owoców morza. No dobra, przyznam się, że salami również czasem za mną chodzi, ale odkąd znalazłam je w wersji sojowej, jestem w miarę ukontentowana. Miesiąc minął szybko, a po nim w szafkach i lodówce mam sporo zdrowych produktów – na razie bez wyraźnego zamiaru powrotu do mięsa. Nie chcę się zarzekać, że już nigdy nie spróbuję mięsa, ale chwyciłam wege bakcyla, cieszę się ze zdrowszego jadłospisu i czuję się lepiej nie tylko pod względem fizycznym, ale również psychicznym. Okazuje się, że wcale nie tak trudno jest zostać wege, a detoks od salami nie zawsze boli tak, jak mogłoby się to pierwotnie wydawać.

Tekst powstał we współpracy z moim kotem, który akceptuje wege wybór, bo całe mięso ma dla siebie

Aga

 

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

Może zainteresuje Cię również