Fish&chips we wrocławskiej odsłonie
Są takie dni, gdy zamiast wyrafinowanego talerza restauracyjnego, chętniej wypatrujemy fastfoodowych uciech. Wtedy wbrew pozorom propozycji na poziomie nie ma za wiele – zwłaszcza, gdy dość już mamy burgerów i pizzy (choć w to drugie ciężko mi uwierzyć). Zaradzić temu może klasyk – fish and chips, od paru dni serwowany przez gastronomiczną nowinkę, Pana Fisza.
Z pewnością miejsce to odwiedziłybyśmy prędzej czy później, ale wycieczkę znacznie przyspieszyły kontrowersje i mieszane opinie dotyczące nowej knajpki. Dodatkowo, Pan Fisz to miejsce usytuowane w zachodniej części miasta, w której sama mieszkam. Jak dotąd ta okolica wypadała mocno przeciętnie pod względem gastronomii, ratowana jedynie przez swojską Kozacką Chatkę czy Warsztat. Co na to Pan Fisz?
Do lokalu trafiłyśmy w godzinach późnopopołudniowych, gdy większość stolików była już zajęta. Po knajpce widać, że dopiero co została otwarta, zgrzyta kilka szczegółów, które z pewnością z czasem zostaną poprawione, ale miła obsługa nadrabia wszystkie ewentualne niedociągnięcia. Klimat jest swojski, przypomina mi połączenie prostych, surowych wnętrz z przydrożną knajpką. Co jednak ważne – wentylacja działa bez zarzutu, a powietrze nawet odrobinę nie zdradza, co dzieje się na kuchni.
Menu wypisano na ścianie, tuż przy barze, a jak udało mi się ustalić, propozycje będą się zmieniać. Oprócz dań rybnych, zamówić tu można również curry (wege – 19 zł, z kurczakiem – 24 zł, z krewetkami – 29 zł) i zupę a’la udon (15 zł). Decydujemy się jednak na klasykę rybną – fish and chips z sosem i groszkiem (21 zł), przystawkę – szproty/kalmary z sosem (9 zł) oraz mirunę z frytkami i czerwoną kapustą (20 zł).
Mniej więcej po 10 minutach na naszym stole pojawiają się dania Kasi i Wojtka, ja na swoje muszę poczekać chwilę dłużej. To niewielki minus, ale właściwie Pan Fisz nie pretenduje do miana restauracji, przyjmijmy więc, że panujące tu zwyczaje wpisują się w specyfikę barową. Każda potrawa podana jest na tacce wyłożonej gazetą, co pozwala zachować stylistykę charakterystyczną dla fish&chips, ale niestety nie ułatwia jedzenia – ciężko operować na niej widelcem i nożem.
Jeśli chodzi o rozmiar dania, to każda z podanych tacek jest słusznej wielkości, na spory głód. Ryba w fish&chips ma przyjemną strukturę, a panierka obłędnie chrupie. Smaczny jest także sos a’la tatarski, w którym mocno wyczuwalny jest ogórek oraz nuta chrzanu – bardzo dobrze komponuje się to z rybą. Nie potrafię niestety być obiektywna wobec groszku, bo to z jedna ze zmor mojego dzieciństwa, której nie tykam do tej pory. Co z frytkami? Fani tej kalorycznej przekąski w klasycznej postaci będą zawiedzeni, bo te tutaj to bardziej ziemniaczane łódeczki. Nie ustępują jednak w smaku zwykłym frytkom.
Równie duża i smaczna jest porcja miruny, podana także z frytkami. W miejsce groszku pojawia się jednak przyjemna w smaku czerwona kapusta oraz sos majonezowy zabarwiony nieco papryką. Ten sam sos towarzyszy przystawce – kalmarom i szprotkom. Kalmary to jak dla mnie przepyszny starter, chrupiące i dobrze doprawione były także szprotki, których niestety nie byłam w stanie zjeść tylko dlatego, że nie lubię, gdy jedzenie patrzy mi w oczy… 😉
Pan Fisz to ciekawa nowinka fastfoodowa z kawałkiem pysznej ryby serwowanej w uczciwy sposób. Cieszę się, że wreszcie coś smacznego pojawia się w mojej dzielnicy, a niedowiarkom polecam przekonać się o tym na własnej skórze.
Tylko stoliki za wysokie, lub krzesła za niskie 😉
To na pewno szprotki, a nie stynka?