Recenzujemy

Mihiderka: roślinne fantasmagorie

Tak smakują wege przyjemności

Gdyby rok temu ktoś powiedział mi, że dobrowolnie wykluczę ze swojej diety mięso, pewnie najpierw spojrzałabym z politowaniem, żeby następnie uściślić, czy obejmuje to też bekon i burgery. Nastał rok 2018, a ja rozpoczynam właśnie swój trzeci miesiąc przygody z kuchnią roślinną. Przyglądam się przy tym baczniej niż kiedyś wegetariańskim i wegańskim lokalom, nie chcąc pominąć żadnego istotnego otwarcia. Za takie uważałam długo wyczekiwane powstanie roślinnej knajpki Mihiderka położonej przy Placu Dominikańskim. I wiecie co? Wcale się nie myliłam.

Mihiderka zadebiutowała we Wrocławiu w ostatni dzień lutego, ale wcześniej skutecznie podbijała przede wszystkim Śląsk – od Katowic, Gliwic i Zabrza, aż po Częstochowę i Kraków. Zagadkowa nazwa to według ulotek stworek z dzieciństwa, dbający o to, by brzuchy dzieciaków były pełne smakowitości. Bajkowy klimat i kolorowa identyfikacja wizualna zwiastuje też, czego można spodziewać się na talerzach. W menu znaleźć można zatem przystawki głównie w formie sałatek, kolorowe zupy kremy, kilka opcji burgerowych, dania obiadowe i desery. Do picia natomiast sporo zimnych napojów z lemoniadą i koktajlami na czele, ale również kawa i herbata.

Lokal utrzymano w typowym wręcz stylu dla knajpek roślinnych – bezpretensjonalnym, przypominającym bistro, bez zapędów do stania się posh miejscówką. Jasne wnętrze, nieduże drewniane stoliki, kontuar i okienko tuż obok do odstawiania talerzy. Barowy klimat nie przytłacza, na pierwszy rzut oka można tu wybrać się na zwykły obiad, ale i wegańską randkę w niezobowiązującej atmosferze.

Z karty, którą na skutek zdjęć potraw można jeść oczami, wybieramy na początek hummus (12 zł) i krem z gruszki i pietruszki (14 zł). Jako danie główne zamówiłyśmy klasycznego burgera (16 zł) oraz gulasz z batatów i masła orzechowego (23 zł). Smutek Kasi, że w karcie nie ma klasycznych frytek nieco złagodził fakt, że pierwszego dnia obsługa postanowiła częstować gości gratisowym tofurnikiem. Dzięki temu udało nam się przekrojowo zapoznać z całą kartą Mihiderki.

Na początek hummus i tym samym chyba najsłabszy punkt naszej uczty. Mihiderkowa pasta z cieciorki i sezamu choć przyjemna w konsystencji, ma w sobie zbyt dużo kwasu i nieco za mało oliwy. Nie ratuje jej szczodrość w kuminie i warzywa, wrażenie poprawiają jednak fenomenalne krakersy wypiekane na miejscu, które nie tylko obłędnie chrupią, ale i skrywają w sobie całe bogactwo nasion typu słonecznik, sezam czy ziarenka maku. Nie mogłam odmówić sobie podjadania ich Kasi, a także możliwości zakupienia na wynos (6 zł za 3 spore sztuki).

Zdecydowanie lepiej wypada zupa z pietruszki i gruszki, zaserwowana z pesto z zielonej pietruszki i prażonym słonecznikiem. Pierwsze wrażenie to idealna kremowość oraz łagodny posmak pietruszki wymieszanej ze słodyczą gruszki. Delikatność podkręca jednak słonecznik i wyraziste pesto z pietruszki (pycha!), a całości dopełniły dwie krople oliwy, które dodałam do kremu wiedziona przeczuciem. Uczciwa porcja rozgrzewającej zupy nie powinna rozczarować nikogo zarówno pod względem smaku, jak i wielkości porcji.

Choć chętnie zjadłabym zupę do końca, to czekały nas przecież jeszcze dania główne, jak się okazało – równie słusznego rozmiaru. Świetny na zimę jest gulasz z batatów i papryki, z dobrze wyczuwalną nutą masła orzechowego. Przyprawiono go na orientalną modłę, a kumin dobrze komponuje się z rozgrzewającym imbirem i kurkumą. Wielki ukłon dla przyrządzających danie za doskonałe wyczucie smaku i podkręcenie z natury nieco mdłych batatów i ryżu przyprawami użytymi w odpowiedniej proporcji.

Hitem, przewyższającym nawet poprzednie zachwyty, okazał się burger. Wypiekana na miejscu bułka, żółciutka od dyniowego puree, przepysznie komponowała się z lekkim, a przy tym pysznym wegańskim majonezem oraz kotletem przygotowanym z marchewki, pietruszki i pieczarek. Towarzyszyła im ogromna porcja chrupiących, świeżutkich warzyw i pierwszorzędne, domowe pikle. Zajadająca się na co dzień mięsem Kasia jadła go z nieskrywaną przyjemnością, a ja zerkałam nieco zazdrośnie na jej porcję znikającą z talerza.

Zwieńczeniem stał się deser. Bardziej smakował nam tofurnik czekoladowy z gorzką czekoladą i nutą whisky, mokry i przypominający w smaku brownie. Klasyczna wersja nieco mniej skradła nasze serca – w niej bardziej wyczuwalne było tofu, które wolę jeść jednak wersji wytrawnej, aniżeli w sojowo-jaglanym deserze. Przyznać należy, że oba ciasta wykonano z wyjątkową starannością, a nasze skłonności do ciemniejszej wersji to w dużej mierze sprawka czekoladowej obsesji.

Dawno tak nie zachwyciłam się otwarciem wegańskiej miejscówki, nie mając w stosunku do niej większych oczekiwań. Wilku Syty i Green Busie – właśnie wyrosła Wam całkiem niezła, roślinna konkurencja.


Mihiderka
ul. bł. Czesława (vis a vis Galerii Dominikańskiej)
Facebook Mihiderki

Aga

3 komentarze
  1. Burger Master 7 lat ago

    Co ja bym dał za teraz za tego burgera 🙂
    ehh…

    Reply
  2. U Szwagra 7 lat ago

    Jedzenie wygląda niezwykle interesująco i o ile fotografie nie kłamią, smak musi być przedni. Desery wyglądają szczególnie znakomicie, aż ślinka sama napływa do ust! 🙂

    Reply
  3. Sebastian 5 lat ago

    Ajajaj 🙂 Taki burger na dobry początek dnia, to prawdziwa poezja, szkoda ze do Was tak daleko 🙂

    Reply

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

Może zainteresuje Cię również