Różne odcienie kuchni w Brylantowej 16
Restauracje, które już na wstępie oferują coś więcej, niż tylko poprawnie przyrządzone dania, odwiedzamy chętniej. Trudno uchwycić to „więcej” – dla jednych jest to dogodność lokalizacyjna, dobre oświetlenie, wyszukane smaki czy specyficzna atmosfera. Brylantowa 16 sygnowana jest hasłem „kuchnia emocjonalna”. Odważnie, bo przecież emocje uchwycić najtrudniej, a już zwłaszcza pokazać je tylko w pozytywnym świetle. Czy się udało?
Prosty, choć niesztampowy wystrój. W Brylantowej nie uświadczymy wszechobecnych palet, jasnego drewna, surowych cegieł na ścianach i odkrytych żarówek. Zamiast tego z sufitu zwisają rośliny, przyjemne światło roztaczane jest dzięki oryginalnym lampom-kulom przywodzącym na myśl bombki, a klimatu wnętrzu dodają ogromne przydymione szyby, zajmujące niemal całą powierzchnię lokalu. Naprzeciwko natomiast podglądać można kucharzy, którzy w otwartej kuchni pieczołowicie pracują nad swymi daniami.
Nasza kuchenna gra emocji rozpoczęła się od testowania focacci. Przyrządzona z różnymi warzywami, w towarzystwie oliwy, stanowiła doskonałe preludium do dalszej części wieczoru.
Później miało stać się intensywniej – na stole pojawiła się przystawka. Raviolo z bobem, serem pecorino i… szałwią. Cieniutkie ciasto i farsz, którego nie sposób porównać smakowo do innych potraw. Zdecydowanie warte powtórzenia.
Ależ wszyscy czekają przecież na gwóźdź wieczoru, makarony, które kryją się nawet w logotypie restauracji. Już za moment pojawia się więc papardelle (jak na razie jedyny typ makaronu Brylantowej, by w mnogości opcji nie zatracić jego poprawnej formy i smaku) podane w towarzystwie sosu pomidorowego i owoców morza. Z niekłamaną przyjemnością odkrywam w potrawie krewetki, mule i przegrzebki delektując się równocześnie wybornym makaronem.
Nie ma czasu na dłuższe zastanawianie, bo na stół wjeżdża kolejna odsłona papardelle. Sugerując się poprzednim smakiem, bez chwili zabieram się za jedzenie, kosztując zaskakującej kompozycji mięsa z dodatkiem chili, orzechów i gdzieś na końcu wyczuwalnej limonki. Smakuje to na tyle dobrze, że wciąż nie dociekam, jakie to mięso, gdy do mych uszu dobiega „serca wołowe”. Hola, ja przecież z zasady nie jadam podrobów – z ostatnią wątróbką spotkałam się w czasach kapciowego worka z muchomorkiem i leżakowania (nie mylić z winem). W tym momencie dotarło, że przełamywanie barier będzie dla mnie interpretacją emocjonalnej kuchni Brylantowej 16.
Zwieńczeniem kolacji był oczywiście deser, który choć smaczny, nie był w stanie przebić poprzednich doznań. Crumble z rabarbarem i miętowym sosem angielskim było smaczne, ciekawie skomponowane, a wielce zaplusował u mnie doskonale kremowy i orzeźwiający sos. Po dłuższym zastanowieniu, odebrałabym chyba jednak nieco słodyczy kruszonce.
Kucharz Brylantowej bawi się konwencją – miesza standardowe składniki, dodaje nietuzinkowych przypraw, a przede wszystkim komponuje dania w ten sposób, że na myśl nie przyjdzie sięgać po sól i pieprz. Wizyta w lokalu dostarczyła mi zatem więcej emocji, niż nawet mogłabym się spodziewać. Polecam więc wszystkim spragnionym wrażeń, nie tylko mieszkańcom Ołtaszyna.
Nie wiem co się ostatnio dzieje w tym mieście, ale ceny w restauracjach, a raczej bistrach, rosną z miesiąca na miesiąc!!!
Z całym szacunkiem do Brylantowej 16, ale położenie na na osiedlu na krańcu świata, a ceny jak w centrum miasta. I nie dotyczy to tylko miejsc na obrzeżach Wrocławia. Centrum też życzy sobie słono płacić, za dania z prostych i niedrogich składników.
Dlaczego np. w Krakowie można zjeść smaczniej o o wiele taniej?
Jestem wrocławianką i smutne to….