Jedzenie nie obroni się samo
Kasia
Bistro Leonardo/ Catering & Wine Service to kameralny lokal na nowym osiedlu przy Bulwarze Dedala. Na pierwszy rzut oka jest skazany na sukces, bo jego bezpośrednią konkurencją są tylko umiarkowanie zachęcająca pizzeria i kawiarnia skoncentrowana na deserach. Twórcy knajpki muszą więc być pewni, że klientela prędzej czy później napatoczy się sama, niezależnie od tego, co zje i czy wróci po tym, jak została potraktowana.
Trzy czwarte lokalu o powierzchni sporej kawalerki zajmuje kuchnia, ewidentnie wyposażona pod kątem usług cateringowych. Myli się jednak ten, kto sądzi, że w takich warunkach nie ma mowy o brakach w asortymencie, bo gdy trafiłyśmy do Leonardo, sporo pozycji z menu zdążyło już „wyjść”. Karta zmienia się codziennie, a jej zawartości nie znajdziemy na żadnej tablicy wewnątrz lokalu, ale na jego oknach, gdzie wypisano kilkanaście dań dnia. Co więcej, potrawy są opisywane od zewnątrz, więc nieświadomy tutejszych zwyczajów klient musi zrobić rundkę wzdłuż okien przed zajęciem miejsca. Od razu zaczęłam wyobrażać sobie, jak w czasie ulewy czy na trzaskającym mrozie klienci Leonardo sterczą przed oknami, żeby przejrzeć menu. Gwoli ścisłości, zapytana obsługa też o nim opowie (zwłaszcza o daniach, których już nie dostaniemy), ale przy tylu potrawach do wyboru pamięci wystarcza na pierwsze trzy lub cztery. Nie wiem, o czym myślano wybierając taki sposób prezentacji menu – na pewno nie o wygodzie gości.
W bistro najwięcej miejsca zajmują kuchnia razem z kontuarem z winami, który też stanie się bohaterem tego wpisu. W związku z tym w środku wystarczyło miejsca na trzy niewielkie stoliki, a na zewnątrz na kolejne dwa – wybitnie mało jak na tak dużą ilość dań i tak wielką kuchnię, więc może dowóz jest priorytetem właścicieli. To tłumaczyłoby postawę obsługi, która przez większość czasu kompletnie nie zwraca uwagi na gości, a gdy ci o coś zapytają, wydaje się lekko skonsternowana.
Nieświadome patentu z oknami musiałyśmy oczywiście wstać od stolika i ponownie przejrzeć menu. W międzyczasie okazało się, że braki są też karcie napojów, więc Aga zamiast kompotu dostała lemoniadę w promocyjnej cenie, a ten fakt też jeszcze do nas wróci. Ostatecznie Aga zamówiła danie dnia, czyli kurczaka sous vide z ziemniakami i sałatką (23 złote), a ja sałatę z owocami i kozim serem (25 złotych). Po chwili zajęłyśmy miejsce przy stoliku na zewnątrz, a gdy Aga poprosiła o popielniczkę, usłyszała, że w lokalu rodzinnym popielniczek nie ma. W lokalu rodzinnym najwyraźniej nie ma też menu dla dzieci, ale za to mnóstwo miejsca na eksponowanie baterii butelek wina tuż przy kontuarze i pełnych regałów alkoholu tuż za nim. Mamy chyba różne definicje „rodzinności”.
Przydługawe oczekiwanie na dania (w bistro razem z nami był tylko jeden gość) wynagrodziło powietrze wolne od oparów frytury, które uderzyły nas zaraz po przekroczeniu progu knajpki. Używanie jej mnie nie dziwi – ten kto nigdy nie jadł dań z frytury niech pierwszy rzuci kamień – ale, na Boga, można przy tej okazji korzystać z wentylacji. Koszyki umoczone w tłuszczu łypały na nas spod kuchennej ściany, a my jak na zbawienie czekałyśmy na zwolnienie stolika na zewnątrz. Nawet w przaśnej, nadmorskiej smażalni nie doświadczyłam takiego smrodu, jaki zaserwowało nam Bistro Leonardo.
Mimo to, jedzenie było zdecydowanie najjaśniejszym punktem tej wizyty. Tutejsza lemoniada jest jedną z najlepszych, które piłam, ze świetnym balansem kwasowości i słodyczy, a czekając na jedzenie zostałyśmy poczęstowane bardzo smaczną przystawką, czyli kruchymi tartaletkami wypełnionymi kremem z kurczaka i curry.
Miły wstęp niestety nie miał kontynuacji w daniach głównych. Kurczak Agi smakował jak wyciągnięty z rosołu, ziemniaki były tłuste, a całość niedosolona, Z kolei dwa plastry koziej rolady, które znalazły się w mojej sałatce, były tak cienkie, że nadawałyby się raczej do carpaccio. Poza tym całość była dobrze skomponowana, a składniki świeże, jednak porcja zdecydowanie zbyt skromna jak na 25 zł, które za nią zapłaciłam. Bistro Leonardo wprawdzie leży na uboczu, ale gościom dyktuje ceny ze ścisłego centrum.
A skoro o cenach mowa, zgrzyt nastąpił też przy rachunku, Przede wszystkim nie zdziwcie się, jeśli po prośbie o niego nic się nie stanie, bo lokal jest „tak jakby samoobsługowy”, jak wytłumaczyła mi kelnerka. Prośbę o rachunek wprawdzie przyjęła, ale z jego przyniesieniem pofatygowała się dopiero gdy się upomniałyśmy. Na tymże rachunku czekała na mnie „niespodzianka” – choć obie brałyśmy tę samą Lemoniadę, napój Agi, choć taki sam, był o połowę tańszy, bo zastąpił nieszczęsny kompot. Rozumiem że to zagrywka z kategorii „nasz klient, nasz pan”, szkoda tylko, że klienci nie są traktowani równo. Czysta przyzwoitość nakazywałaby, żeby osoby przychodzące wspólnie i pijące to samo płaciły za to identyczną cenę. Obsługa zgrzytu nie dostrzegła, a ja nie miałam ochoty na przepychanki.
Widząc moją minę po odejściu kelnerki, Aga zapytała: „To przelało czarę goryczy, co?”. Jak widać, przelało.
Tam w ogóle zaklęty rejon na razie. Znacznie lepsze jedzenie jest na drugim, starszym bulwarze. 🙂 Rabels to jakaś pomyłka, stockowe zdjęcia na fb i stronie, placek tragiczny, szata graficzna z lat 90. Obrzydliwstwo. Leonardo widzę, że nieco lepiej wizualnie, ale żarcie też wygląda źle. No nic. W przeciwieństwie do historii, tutaj to Dedal umarł w butach.
Ja jestem ciekawa czy Wy drogie panie macie same jakieś pojęcie o tym co piszecie … łatwo jest komuś próbować zrobić słabą opinię – pytanie czy Wy jesteście wiarygodne. Moim zdaniem same nie znacie się ani na kuchni ani damy też nie jesteście żeby wkoło was skakać ….
Nie zależy nam na tym, by „robić komuś złą opinię”. Idąc do restauracji czy bistro i płacąc niemało, wymagamy również więcej. Jeśli, powiedzmy, sałatka kosztowałaby 10 czy 15 zł, nasze wymagania byłyby odpowiednio niższe. Do reszty komentarza nie mam zamiaru się odnosić, bo nie zwykłam odpowiadać na zaczepki 😉