Recenzujemy

Nafta Neo Bistro – ze smakiem, choć bez adresu

Daj się zaskoczyć

W każde nowe, restauracyjne doświadczenie wpisana jest odrobina ryzyka. Nawet dobrze znane składniki w rękach rożnych szefów kuchni mogą smakować zupełnie inaczej. Część z nas woli to ryzyko minimalizować, ale niektórzy, w tym ja, tym chętniej wybierają z karty to, co nietypowe. Mowa oczywiście o ryzyku w pełni kontrolowanym, bo nawet nie znając samej kuchni przed pierwszą wizytą zazwyczaj możemy dowiedzieć się co nieco o samej restauracji, jej charakterze, cenach czy lokalizacji. Zazwyczaj, lecz nie zawsze. Nafta Neo Bistro ukrywa nie tylko swoją kartę, ale też… adres. Żeby nie psuć zabawy, w tej recenzji również go nie poznacie.

Jedynym sposobem na odwiedzenie tej działającej od zaledwie kilkunastu dni restauracji jest rezerwacja telefoniczna. Adres, pod którym znajduje się lokal, jest ujawniany dopiero na trzy godziny przed planowanym terminem i godziną wizyty, żeby jak najdłużej utrzymać aurę tajemnicy. Lokal działa codziennie od 18:00, a lokalizacja powinna zaskoczyć większość gości.

Tych, których przed wizytą w Nafcie powstrzymuje nieznajomość cen, uspokajam. Są przystępne, żeby nie powiedzieć niskie, biorąc pod uwagę wrocławski standard. Ceny przystawek zazwyczaj nie przekraczają 20 złotych, dań głównych – 30 złotych, a oba desery w karcie kosztowały 15 złotych. Menu będzie się zmieniać, ale zakładam, że widełki cenowe nie ulegną dużej zmianie.

Każdych pieniędzy warte jest za to spędzenie popołudnia na restauracyjnym tarasie. Gwarantuję, że drugiego tak klimatycznego nie znajdziecie w całym mieście. W industrialnym otoczeniu stworzono pełną drewna oazę, urozmaiconą pniami brzóz i efektownymi rzeźbami siedzących olbrzymów. Świetne wrażenie robi ogół, ale i szczegół, od surowej karty, przez ogrody w słoikach i lampy naftowe ozdabiające stoły po metalowe podstawki pod sztućce inspirowane gwintem śruby. Duże, loftowe okna wpuszczają światło do ciemnej, stylowej sali restauracyjnej. W jej przedsionku czekają skórzane kanapy i fotele w stylu Chesterfield. Przekraczając próg restauracji trudno powiedzieć, czy właśnie trafiliśmy do nowojorskiego Soho, w zaułki Mediolanu czy na londyńską high street. Projektanci wykonali tu kawał świetnej roboty, i tym razem (zakładam) to nie buck.studio należą się te pochwały.

Przesadą byłoby stwierdzenie, że otoczenie przyćmiewa to, co znajdziecie na talerzach, ale część dań wymaga dopracowania. Kolacja zaczęła się świetnie, od pieczywa z domowym masłem z dodatkiem popiołu i szalotki. Po nim na stole pojawił się amuse-bouche, czyli gravlax z kwaśną śmietaną i ponownie, dodatkiem popiołu. Obie propozycje zapowiadały naprawdę świetny, kulinarny wieczór.

Na przystawkę wybraliśmy przepięknie podanego tatara i mniej efektowną, ale w ostatecznym rozrachunku smaczniejszą propozycję wegetariańską, czyli szparagi z hummusem z fasoli i podpłomykiem. W tatarze przede wszystkim zabrakło mi wilgoci – w mięsie i w dodatkach, choć konfitowane żółtko okazało się przepyszne. Szparagi królują w tym sezonie, więc były skazane na sukces.  Ich smaku nie zakłócił nawet jeden łykowaty zgrzyt – nóż wchodził w warzywa jak w masło. Subtelny smak gładkiego jak mascarpone hummusu świetnie kontrowały ziarna granatu. Bez zarzutu był też sprężysty, lekko słony podpłomyk.

Z dań głównych wybraliśmy polecane gęsie żołądki i klasycznego, pieczonego kurczaka z makaronem orzo i pianą parmezanową. Żołądki podane saute smakowały podobnie do wybitnie nielubianej przeze mnie wątróbki, aczkolwiek świetna, podkręcona pikantną nutą konfitura jabłkowa to dodatek, którego z chęcią spróbowałabym ponownie. Kurczak był soczysty, miękki i wykończony cienką jak pergamin, chrupiącą skórką – do perfekcji zabrakło mi szczypty soli. Drobny makaron połączony z młodym groszkiem, bobem i pianą z parmezanu świetnie pasował do delikatnego kurczaka. Wyrazisty ser mógłby jednak wybrzmieć w tym daniu nieco mocniej, może nie jako pianka, ale połączony z makaronem i masłem podobnie jak w risotto.

Nieco problemów przysporzył mi deser, czyli czekoladowe ciasto z „masłem” bananowym i sosem karmelowym. Gładkie, zmiksowane banany jako dodatek do brownie – genialne, słony karmel podobnie, ale samo ciasto, choć przyjemnie wysycone czekoladą, było najzwyczajniej za twarde.

Na koniec warto wspomnieć o napojach. W karcie jak na razie znajdziecie przede wszystkim piwo i wina domu, te drugie w przyjemnej cenie 5 zł za kieliszek. Winne menu wkrótce ma się zwiększyć do 20 pozycji, z których każda będzie serwowana na lampki.

Mimo potknięć, Nafta Neo Bistro to miejsce, które polecam Wam z całego serca – wizyta tutaj to kompletne doświadczenie restauracyjne. Właściciele oczywiście nie zdołają (i nie zamierzają) utrzymywać lokalizacji w tajemnicy zbyt długo, ale jeszcze przez jakiś czas jedynym sposobem na odwiedziny będzie telefoniczna rezerwacja. I oby jak najdłużej, bo tajemnica tylko podkręca apetyt.

Kasia

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

Może zainteresuje Cię również